poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Epilog

19 października 2034 roku; godzina 0:01; Planeta Veneii


Właśnie tak skończyła się historia dwójki, zakochanych przyjaciół, którzy aż do śmierci nie mogli ze sobą w pełni należeć.
Teraz Ame Gakure, przestała istnieć!



wtorek, 13 sierpnia 2013

{11} Rozdział jedenasty

18 października 2034 roku; godzina 23:55; Planeta Veneii



Podniosłam się z ziemi i nadal przerażona zastanawiałam się czy podejść. Przemogłam się i podeszłam. Uśmiechnęłam się, oboje mieli uśmiechy na ustach. Cieszyłam się. Ichigo, nigdy nie był dla mnie zły, za bardzo przypominałam mu Yuuki, ale mimo wszystko raz w życiu mnie przeraził. Przed chwilą nadal sądzę, że mimo tego to było ich przeznaczenie. Zakaszlnęłam i na moją biała rękę wyleciała krew. Tak, to były ostatnie minuty mojego życia. Zawsze, byłam chorowita, ale tego co miałam w sobie teraz, nie dało się już wyleczyć. Położyłam się obok nich na zimnej ziemi i otoczyłam ich ramionami. Uśmiechnęłam się i zamknęłam oczy.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

{10} Rozdział dziesiąty

01 czerwca 24 roku; godzina 19:12; Planeta Veneii


Festiwal Smoka to zawsze wielkie wydarzenie, organizowany raz na dziesięć lat, z całym przepychem, na który stać było ówczesny świat. Wstęp był wolny i był to także jedyny dzień, w którym nie było różnicy pomiędzy Tymi z Góry i Tymi z Dołu. Czerwone lampiony wisiały na drzewach z świecącymi świecami w środku, wszędzie latały małe słońca, rozpadające się na złocisty pył przy najmniejszym dotknięciu, kolorowe słodycze były rozdawane, zaczynając od zwykłych placków z jagodami i cukrem, kończąc na gigantycznych lodach i koszach wszystkiego, czego człowiek mógłby zapragnąć. Jako jedyny dzień Słońce cieszyło się cały czas z mieszkańcami i świeciło przez całą dobę, by na końcu zamienić się z Księżycem i pozostawić niebo ciemnym chmurom i świecącym gwiazdom. Była możliwość zrelaksowania się, opicia, urządzenia nejlepszej imprezy, ograć całe pieniądze, grać w gry wszystkie jakie zostały wymyślone, odebrać potrzebne jaki i niepotrzebne przedmioty, najeść się do syta, nauczyć się robić wonne olejki, które można sprzedać za dość dużą sumę, zarobić i wiele, wiele jeszcze innych rzeczy. Wszystko tutaj było cudowne, jednak najwspanialszą rzeczą była parada Smoka.
Dwójka dzieci stała pośród tego placu, pełnego marzeń z szeroko otwartymi oczami, podziwiając wszystko co zdążą zobaczyć i oczy. Ta dwójka wystrojona w ich najlepsze ubrania, już była cała oblepiona złotym pyłem. Dla obojgu Festiwal Smoka był pierwszym w ich życiu i niesamowitym przeżyciem. Dzieci nie mając nawet jakiegokolwiek pojęcia, wpasowały się w najlepszą porę Festiwalu. Właśnie miała się odbyć parada Smoka. Ni stąd, ni zowąd z nieba poleciały płatki kwiatów, kolorowe liście, małe słońca. Ziemia nagle zaczęła drżeć, powietrze stało się gęste. A na tym przeogromnym placu zapadła całkowita cisza. Była to rzecz niespodziewana, gdyż już od wschodu Słońca rozbrzmiewała tutaj muzyka, szepty, rozmowy... Ale teraz była cisza i to taka, że nikt nie zamierzał jej przerwać. Trwała i trwała... Nagle ziemia znów zadrżała, powietrze zgęstniało już tak mocno w oczekiwaniu, że zdawało się dławić. A cisza trwała, trwała... Już niektórzy śmiałkowie podnosili głowy, by znów rozpocząć na nowo, niespodziewanie przerwaną, fascynującą pogawędkę o tematach na które, jesteśmy na razie, zbyt młodzi, gdy...
Ciszę przerwał ryk. Był na tyle głośny, że przez sekundę czasu ogłuszył wszystkich, a może tylko się tak wydawało w tej nieprzerwanej ciszy? Nie, to w rzeczywistości był ryk. Ludzie z przestrachem, zaczęli okręcać głowami wokół siebie i sami szukali źródła tegóż dźwięku. Czyżby ktoś próbowałby im przerwać długo wyczekiwany Festiwal? I nagle … poczuli ciepło. Nie gorąco, ale ciepło, które przyjemnie rozchodziło się po ciałach. Dziewczynka o niespotykanych, nawet wśród nich, błękitnych włosach krzyknęła leciuteńko i drżącym palcem wskazała na niebo. Wszyscy jak zaczarowani podnieśli głowy w tym kierunku i już po chwili na ich twarzach wykwitło nieme zdumienie i zdziwienie. Na niebie jaśniała łuna ognia. Była ogromna, ale już się rozmywała. Wszyscy tam patrzyli i gdy ostatnia warstwa ognia, zaczęła znikać, ludzie zauważyli jakiś ciemny kształt na niebie. Powoli zakręcił koło na niebie, a potem chyżym lotem leciał ku ziemi. Wszyscy patrzyli, patrzyli... gdy nagle zaczęły rozbrzmiewać po całym placu, przerażone krzyki.
- Smok! Smok! Smok! Smok!
Na placu zapanował harmider, każdy pakował swoje, jakże cenne manatki i uciekał, gdzie pieprz rośnie. Jedyny chłopak, młodzik jeszcze, niedorozwój, stał na centrum placu u ani myślał się ruszać. Nie pomagały nawet błagania jego błękitnowłosej towarzyszki. Stał i … się nie ruszał, zupełnie jakby nogi wrosły mu w ziemię. A smok leciał, leciał...
Ziemia, zaczęła się rozpadać, zebrani poczuli jakby coś na kształt trzęsienia ziemi, ale szybki i krótkotrwały. To na placu wylądował smok. Teraz wszyscy mogli ujrzeć go z bliska i przyjrzeć mu się. Jego łuski były w kolorze rozpalonego ognia. Cztery łapy, pazury jak ze stali, mięśnie jak u gryfa, mówiąc w skrócie: zacne młode smoczysko. Jego oczy krwistoczerowne popatrzyły na zebranych z jakby, kpiącym wyrazem. Smok wydął szyję do tyły i już po chwili z paszczy bestii wypłynęła struga ognia, która podpaliła pola i lampiony. Smok jednak nie zwrócił na to uwagi tylko pochylił swój łeb przed dwójką dzieci. Popatrzył na nich chwilę tymi samymi krwistoczerwonymi oczami, jakby na coś czekając.
Ku zdumieniu wszystkich, najpierw, chłopiec pochylił się i pociągnął za sobą swą przyjaciółkę i powiedział.
- Witamy na Twym Święcie, Tajga Ichigo.
- Witamy na Twym Święcie, Harumi Yuuki.
Smok parsknął i pokręcił swą olbrzymią, trójkątna głową, z jego paszczy wydobyły się smużki dymu i wydawało by się, że się śmieje. Następnie niespodziewanie machnął ogonem i dwójka młodych mieszkańców Veneii pojawiła się na grzbiecie smoka. Ten rozłożył swe, wielkie, błoniaste skrzydła i ryknął tak głośno, że zebrani padli na kolana lub zwyczajnie pomdleli, potem naprężył wszystkie swe cztery łapy i wyleciał w górę, pozostawiając na ziemi wyrwy od pazurów i Święty Ogień.
Dzieci zaś, zadowolone, leciały na grzbiecie smoka, śmiejąc się rozkosznym śmiechem , wyciągając ręce by dotknąć chmur. Smok zawirował i wpadli wprost w wielką chmurę. Dzieci zaczęły krzyczeć, gdy na rozgrzanej skórze, poczuły kropelki lodu. Ale za chwilę i tak się uśmiechnęły. Smok leciał nad zielonymi polami, miętowymi strumieniami, pomarańczowymi trawami, różowymi kwiatami, lawendowymi puszczami... W końcu wzleciał przed Słońce a dzieci mogły ujrzeć promienie Słońca. Smok ryknął jakby rzucając wyzwanie światu i robiąc w tył zwrot z połączeniem śrub powietrznych, leciał ku ziemi. Leciał i leciał, dzieci śmiały się i podziwiały widoki, chłostane, lodowatym wiatrem, złożył skrzydła i zaczął pikować ku ziemi. W końcu wylądował w środku puszczy na głazie, obok wodospadu. Dzieci ześlizgnęły się z grzbietu smoka i pokłoniły z wdzięcznością. Smok już chciał odlatywać, ponownie rozłożyć swe skrzydła, gdy usłyszał.
- Jak się nazywasz?
Smok pochylił łeb i przypatrywała się chłopcu, jakby zaglądał w najdalsze odmęty duszy.
- Saphira.
- Dziękujemy za poświęcony czas i błogosławieństwo dane naszym wioskom, Saphiro.
Smok patrzył chwilę na dzieci, aż w końcu poczuły jakby w ich umysłach, pojawiła się osoba trzecia. Już po chwili usłyszały, melodyjny i ciepły głos smoczycy.
- Bądźcie pozdrowione, dzieci.
Następnie, każde polizała końcówką języka po głowie i tym razem ryknąwszy, rozłożyła skrzydła, by wzbić się w niebo i już nigdy nie powrócić.
Dzieci zaśmiały się i rozejrzały. Nadal uśmiechnięty chłopiec, spytał się swoją przyjaciółkę.
- To gdzie jesteśmy?

środa, 31 lipca 2013

{09} Rozdział dziewiąty

18 października 2034 roku; godzina 20:17; Planeta Veneii


Stanęła przed głazem, na którym On siedział, gdy tylko ją wyczuł, podniósł się i zeskoczył na ziemię. Nic się nie zmienił. Te same kolczaste, pomarańczowe włosy, piwne oczy i brązowe cienie po bokach oczu. Tak samo jak zawsze był wyższy od niej. Ale teraz wiedziała, że nie ujrzy uśmiechu i ciepła w oczach, ale to samo zimno co wtedy. Uśmiechnął się do niej, ale to był zimny uśmiech.
- Wiesz? Mam nadzieję, że jednak poddasz się bez walki.
- A to dlaczego?
- Bo mam ją.
I gdy machnął ręką na ziemi pojawiła się dziewczyna o fioletowych włosach. Była przerażona, rozglądała się na boki cały czas. Wytrzeszczyłam oczy.
- Aki...
powiedziałam nieświadomie.
- To co? Nadal, chcesz walczyć?
Spojrzałam na nią, na siebie i w końcu w Jego oczy.
- Tak.
- Ban Kai! Chire, Senbozakura Kageyoshi.

Otoczyły mnie różowe, tysiące miecze. Chłopak złapał dwa do ręki i od razu, rzucił je we mnie. Odbiłam je, wystawiając przed siebie klingę miecza. Złapał kolejne dwa i ruszył na mnie. Zaatakował z lewej, ja odbiłam, potem ja z prawej i odbicie. Dwa ostrze prosto na mnie, a ja się znów obroniłam klinga. Potem salto w powietrzu, nad nim i próba wymierzenia w niego z góry. Dotykam ziemi i oboje w tym samym momencie robimy obrót o 180 stopni. A potem już tylko tańczymy. Bo to nie jest walka, ale taniec. Taniec ze śmiercią. Taniec, który wyraża wszystkie nasze uczucia. To, że przez tyle tysiącleci tęskniliśmy za sobą, naszą miłość, ale i jednocześnie nienawiść. Smutek z powodu rozstania i radość z ponownego spotkania. Wściekłość za wszystkie złe czyny i pożądanie tej drugiej połówki. Radość, szczęście, pożądanie, namiętność, miłość, szacunek, satysfakcję, zadowolenie, ale też i nienawiść, złość, wściekłość, głupotę, chamstwo, zdradę, kłamstwo, obojętność i jeszcze więcej! Wszystkie te uczucia, które chowały się w nas przez millenia, teraz wyszły na jaw. Ktoś, kto obserwowałby walkę z boku, powiedziałby, że jedno jest minimalnie lepsze od drugiego. Ale prawda jest taka, że przez to, że znają się tak doskonale, żadne z nich nie ma szans wygrać. Są tylko dwie alternatywy: śmierć lub poddanie się. Ale oni zawsze walczą do samego końca, są zbyt uparci. Ich walka trwała jeszcze długi czas, ale w końcu nadszedł moment, w którym oderwali się od siebie. Oboje mieli taką samą ranę, w tym samym miejscu i tej samej wielkości. Dopiero wtedy spojrzeli sobie w oczy i odrzucili broń. Wpadli sobie w ramiona. Wtedy poczuli się jak małe dzieci, którymi kiedyś, dawno temu, byli. Podnieśli głowy, dotknęli swoich policzków i po raz pierwszy, prawdziwie się pocałowali. Nie dla zakończenia amnezji, nie dla wygranej w zadaniu, nie po przyjacielsku, ale tak jak para zakochanych. To był delikatny i niewinny pocałunek, ale mówiący: „Kocham Cię”. A potem upadli na ziemię. Oboje z uśmiechami na twarzach i spokojem w sercach.

poniedziałek, 15 lipca 2013

{08} Rozdział ósmy

36 stycznia 63 roku; godzina 13:29; Planeta Veneii


Krople deszczu stukały o drewniane parapety, tworząc muzykę deszczu. Jedyną i nie zastąpioną. Siedziałam w swoim pokoju, patrząc na krajobraz za oknem. Była pora deszczowa i wszystko od miesiąca było skąpane w deszczu. Deszcz towarzyszył mi teraz od wschodu do zachodu Słońca. Nie lubiłam pory deszczowej, każdy siedział w domu, poziom wody cały czas się podnosił i nie było możliwości by wyjść na dwór. Mój humor jeszcze bardziej się pogorszył, gdy do mojej świadomości dotarło to, że padać będzie jeszcze przez najbliższy miesiąc, co najmniej. Wspominałam, że nie lubiłam deszczu? Westchnęłam i powróciłam do wcześniejszej przerwanej czynności, przez mój tok rozumowania, jaką jest patrzenie się za okno i kontenplowanie kolejnych tych samych kropel deszczu, spadających z tej samej chmury, w ten sam pochmurny dzień.
- Yuuki! Ichigo do ciebie!
Zmarszczyłam czoło. Ichigo, tutaj jest? Przecież on nienawidzi deszczu! To niemożliwe, żeby w taka pogodę wyszczubił nos za swoje ciepłe łóżko, nie mówiąc już o drzwiach domu! Ale mimo wątpliwości uśmiechnęłam się na samą myśl o moim przyjacielu i zbiegłam po schodach do ganku. Stanęłam w połowie schodów. A jednak, tego uśmiechu nie da się zapomnieć i pomylić z nikim. Mój uśmiech się powiększył, a ja wzięłam rozpęd i krzycząc głośne „Ichigo!!!” wskoczyłam mu na plecy. Mój towarzysz zaśmiał się i mnie podtrzymał. 
- Cześć, piękna.
- Witam, pana. Czy mogłabym łaskawie dowiedzieć się co Pan tutaj robi? 
- Ależ, oczywiście, młoda damo.
Uśmiechnął się w ten swój sposób i postawił mnie na ziemi. A potem popatrzył za okno i zmarszczył nos. Cokolwiek to było, mogłam się założyć, że nie było jego szczytem marzeń.
- Więc?
- Zabieram Cię na wycieczkę – krzyknął zachwycony swoim pomysłem!
- W taką pogodę – zapytałam z wyczuwalnym sarkazmem w głosie?
- Pewnie! A cóż takiego niebezpiecznego jest w deszczu? Przecież to zwyczajne kropelki wody, nie uduszą Cię ani nie będą dla Ciebie wredne ani …
- Powinieneś zejść na ziemię.
- I kto to mówi? Nieważne. Ubieraj się i nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów, że pogoda, deszcz, zimno, bla bla... Dla ciebie ruszyłem się z mojego łóżeczka! Pamiętaj o tym!
Pokręciłam głową, ten chłopak jeszcze kiedyś doprowadzi do moje śmierci tymi jego pomysłami. Mimo wszystko szybko spełniłam jego prośbę, a może rozkaz? I pojawiłam się w ganku w pełni zwarta, gotowa i ubrana na zaplanowaną dzisiejszą eskapadę. Ichigo zmierzył mnie uważnym spojrzeniem od dołu do góry.
- Gotowa?
Nie odpowiedziałam, ale za to pokiwałam głową. Szybko złapałam go za rękę i wyszliśmy z domu. Na dworzu powitał nas, naturalnie deszcz, ale w pakiecie dostaliśmy jeszcze lodowate podmuchy wiatru, cudownie, prawda? Mimo tego, tylko zaparliśmy się głębiej w wodzie, która nas, niestety, otaczała i ruszyliśmy do przodu. Ścisnęłam mocniej rękę Ichigo.
Nie miałam kompletnego pojęcia, gdzie idziemy, więc posłusznie szłam za moim przyjacielem, jednak po dość długim czasie włóczenia się i dojścia, praktycznie do nikąd, coraz bardziej zaczęłam podejrzewać, że mój towarzysz nie zna drogi lub najzwyczajniej w świecie się zgubiliśmy.
- Ichigo?
- Tak?
- Mam nadzieję, że wiesz gdzie jesteśmy i wcale się nie zgubiliśmy, prawda?
- Tak, tak myślę.
- Tak myślisz?
- Hmm... Ostatnio byłem w tym miejscy dwa lata temu w lato.
Zaśmiałam się. Czyli jednak bardzo możliwe, że się zgubiliśmy. Szłam za moim przyjacielem, który cały czas kierował się do góry. Już po chwili minęliśmy lawendowe drzewa i zajęły je scriliony. Mimo żeby dostać się aż do scrilionów trzeba było iść prawie cały dzień, kochałam te drzewa. Wielkie rozłożyste gałęzie, grube konary, pamiętające początki tego świata i najpiękniejsze liście. Czyste złoto, właśnie tym były zabarwione scriliony. Były cudowne w słońcu, gdy promienie odbijały się od złotych liści i padały wprost na diamentowe konary, ale jeszcze nigdy nie widziałam ich w deszczu. I … muszę przyznać, że wyglądały równie wspaniale, jak nie piękniej. Krople deszczu skapywały po liściach, konarach, gałęziach tych drzew i wszystkie wyglądały jakby stała w nich jakaś można pani o rozłożystych rękach i czuwała nad światem. Krople wiły się i okręcały wokół pni tworząc złudzenia, mglistego węża. Nagle! Wpadłam na plecy Ichigo. Spojrzałam się na niego i zauważyłam, że patrzy się na mnie z uśmiechem zwycięstwy.
Rozejrzałam się i … ujrzałam najcudowniejsze miejsce na Veneii. Wielki krater otoczony przez najcudowniejsze i najprawdopodobniej najstarsze scriliony, jakie widziałam. Tylko tutaj w tym samym momencie świeciło słońce i padał deszcz dając obraz roziskrzonych się milionów kropelek deszczu. Lśniły na gałęziach, oplatały konary, padały na całej polanie... Niektóre z nich wpadały do, o dziwo, zielonej trawy, niektóre do krateru. W kraterze było różowe jezioro, które napełniało się lodowatą wodą. Ale niespodzianka, na tym się nie skończyła. Ichigo ruszył wzdłuż zbocza, a ja za nim. Już po chwili staliśmy przed różowym jeziorkiem. Ichigo wyciągnął rękę do mnie i zaczął wchodzić do jeziorka. Pokręciłam głową, patrząc na niego z niedowierzaniem. Nie wejdę tam w takie zimno, nigdy!!!
Stałam pośrodku różowego jeziorka trzymając rękę Ichigo i patrząc na niego morderczym wzrokiem. Ja naprawdę, kiedyś przez jego pomysły zginę, bo jak na razie to mam z pewnością załatwione przeziębienie.
- Weź duży oddech i płyń dokładnie za mną.
- Co?!
Ale nie miałam czasu powiedzieć, czegokolwiek jeszcze, gdyż Ichigo zanurkował, a ja niestety musiałam podążyć za nim. Szybko złapałam oddech i zanurkowałam za nim. Co dziwne w takim jeziorze, woda była przejrzysta. Płynęłam za nim, gdy nagle zniknął. Podpłynęłam do miejsca, w którym Ichigo zniknął i zauważyłam tam niedużą wyrwę w kraterze, ale na tyle dużą by pozwoliła przejść dwójce dzieci. Podpłynęłam do niej i szybko ruszając stopami oraz podpierając się kamieniami przepłynęłam przez tą wyrwę. Chwilę później zaczęło już mi brakować tlenu, nawet jak na moje znakomite umiejętności pływackie i zaczęłam szybciej rozgarniać wodę wokół siebie rękami i kopiąc w nią nogami. Gdy tylko się wydostałam złapałam wielki haust powietrza, już, już chciałam nakrzyczeć na Ichigo za próbę utopienia mnie, gdy zobaczyłam gdzie się znalazłam.
Byłam w niedużej, okrągłej jaskini, mogącej pomieścić co najwięcej trzy osoby, ale za to jakiej jaskini. Strop jaskini był wyłożonymi małymi diamencikami, wyglądającymi zupełnie jak rozgwieżdżone niebo w nocy, ze ścian wyrastały rubinowe, obsydianowe, szmaragdowe i szafirowe kwiaty. Podłoga była oblodzona różowym kwarcem. Byłam tym zachwycona, ale ujrzałam jak Ichigo wychodzi z jeziorka z różową wodą po kamiennym schodach, których wcześniej nie zauważyłam.
Ruszył przez kwarcową podłogę, nawet nie oglądając się za siebie – wiedział, że pójdę za nim. Króciutki moment szliśmy, aż w końcu doszliśmy do skalnej pieczary. Pieczara była … właściwie nie wiem jaka była, gdyż panowały tutaj egipskie ciemności. Jedyne co moje zmysły odczuwały to podłogę pod swoimi nogami, gorące powietrze i ciche chlupotanie wody. Poczułam zaciskającą się dłoń na mojej i ruszyłam za moim towarzyszem. Po chwili poczułam przyjemne ciepłe ukłucia wody na moich zmarzniętych stopach. Zanurzaliśmy się w tym cieple coraz bardziej, aż byliśmy w niej aż po głowę. Przyjemne ciepło opływało całe moje zmarznięte ciało i pozbywało się gęsiej skórki. Pod nogami czułam twardą powierzchnię a wokół mnie dość silny prąd wody.
- Woda jest podgrzewana przez lawę w dole, a ściany są z akwamaryny.
- Cudowne, jak to odnalazłeś?
- Przez przypadek. Tak jak mówiłem dwa lata temu w lato włóczyłem się po lesie, wściekły na rodziców i brata, szedłem przed siebie, podziwiałem scirilliny i tak całkowicie wpadłem na ta polanę. Jaskinię odkryłem trochę później.
Nic nie odpowiedziałam. Zachwycałam się tym wszystkim jeszcze raz, jeszcze raz wszystko odtwarzałam w głowie. Tutaj... tutaj … było przepięknie, cudownie, bosko, magicznie...
- Jesteś pierwszą osobą, którą tutaj zabrałem. Oprócz naszej dwójki nikt nie wiem o tym miejscu- usłyszałam cichy głos Ichigo przy uchu.
- Dziękuję, dziękuję za wszystko. Za wybawienie mnie dzisiaj z nudów, za wycieczkę, za zdradzenie swojego sekretu, za przyprowadzenie mnie tutaj, za to, że wstałeś dzisiaj z łóżka, za wszystko i za jeszcze więcej. Za to wszystko, czego nie potrafię powiedzieć słowami.
Poczułam rękę Ichigo na moim policzku, a potem jak odgarnia moje włosy za ucho, przejeżdża palcem po linii żuchwy. Na moje policzki wstąpiły karmazynowe rumieńce i w duchu dziękowałam za to, że jest ciemno. Poczułam jak Ichigo się pochyla i przejeżdżając swoimi ustami po małżowinie usznej, szepcze.
- Ależ, proszę bardzo, piękna.
A potem usłyszałam chlupot i poczułam wodę w moich oczach, cichy chichot Ichigo i moje ręce szukające jego. W końcu poddałam się i zaczęłam chlapać wodą, okręcając się wokół siebie. Po jaskini rozniósł się szczęśliwy śmiech dwojga, jeszcze nie zakochanych w sobie istot.

Właśnie tego dnia, pokochałam deszcz.

niedziela, 14 lipca 2013

{07} Rozdział siódmy

17 października 2034 roku; godzina 21:51; Planeta Veneii


Weszła w atmosferę Veneii – wiedziała, że zaalarmowała tym rząd, ale też doskonale wiedziała, że się tym nie przejmą, już kogoś wysłali. Jego! Mijała budynki tak wysokie, że ich szczyty kończyły się w chmurach, obywateli śpieszących do domów, miasta, wypełnione dźwiękami Ich muzyki. I nie mogła nie zauważyć, że w obecnych czasach nie było już podziału na Tych z Góry i Tych z Dołu. Byli wszyscy. Leciała jeszcze przez chwilę, aż w końcu doleciała. Pusta, wypalona przestrzeń. Jej wioska, gdzie się wychowała, gdzie spędziła swoje dzieciństwo. Czarne, puste, przez nikogo nieodwiedzane miejsce, tym się stała. Wylądowała pośrodku, siła uderzenia była na tyle duża, że rozwaliła pedosferę i kawałki litosfery. Nie patrzyła na to, szła przed siebie, tylko i wyłącznie, przed siebie. Koniec z uciekaniem. Zawsze uciekała. Uciekała od tak wielu rzeczy, że teraz po tych wszystkich milleniach brzydziła się sobą. Jak mogła stworzyć amnezję, by ukoiła jej ból? Jak mogła być na tyle głupia i poddać się tak słabemu gatunkowi, jak ludzie?! Jak, jak … Jak mogła utracić swoje jestestwo?! Jak mogła zapomnieć, gdzie żyła?! Jak mogła, zapomnieć o swoim życiu?! Jak mogła, zapomnieć o tym czego się dowiedziała?! Jak mogła, zapomnieć o wszystkich swoich uczuciach?! Jak mogła być tak głupia?! Pamiętała, że właśnie tutaj przyrzekła, że jeśli będzie walczyć to tylko z jedną osobą i tylko dla niej użyję Ban Kai. Nawet jej Shikai się zmieniło, odkąd przybyła na Veneie. Teraz nie miała katany, ale wielki tasak na plecach. A mówią, że miecz, odzwierciedla potęgę jego właściciela! Zatrzymała się.
- Ban Kai! Tensa Zangetsu!

Znów trzymała obsydianowy miecz, ale tym razem nie szła do tyłu, tylko do przodu. Wiedziała, że będzie na nią czekać.  

poniedziałek, 8 lipca 2013

{06} Rozdział szósty

25 listopada 66 roku; godzina 18:18; Planeta Veneii


Stała pośród spalonych desek, walającego się popiołu i zniszczonych rzeczy. Stała w wejściu, ale nie chciała iść dalej. Nie, to nieprawda! Ona nie chciała, ale najzwyczajniej w świecie się bała. Po raz pierwszy w swoim życiu odczuwała strach, jej oczy widziały zaś uszy słyszały, co tu się działo. Mimo że nie było jej tutaj to i tak dokładnie wiedziała, co się tutaj stało. Słyszała, każdy krok, każe błaganie, każdy dźwięk rwącego się materiału, każdy suk płomieni, ale nie zwróciła na to uwagi. Widziała tylko jedno, tylko jego twarz – zimną, beznamiętną, okrytą maską obojętności... Jego twarz taka nie była, nie pamiętała jej takiej. Zapamiętała tylko ciepłe piwne oczy z brązowymi cieniami, kolczaste, pomarańczowe włosy i uśmiech. Uśmiech, którego nie dało się opisać słowami, ale twarz, którą właśnie widziała, nie była Jego! Wzięła głęboki oddech i pozwoliła łzom płynąć po jej twarzy ten jeden, jedyny raz. Mimo wszystko zaraz się skrzywiła, gdyż odór rozkładających się ciał, był nie do wytrzymania. Jeszcze, chwilę patrzyła na to zdewastowane miejsce, które jeszcze wiek temu, mogła nazywać domem, aż w końcu złapała swoja katanę i powiedziała.
- Ban Kai! Tensa Zangetsu!
Otoczyła ja czarno - czerwone światło, jej strój się zmienił. Pojawiły się czarne spodnie, również czarna bluzka i czerwone haori. Jej katana zmieniła się w półtoraręczny miecz, czarny, obsydianowy, zimny. Taki, jakie było jej serce. Wyciągnęła go i podniosła do góry, machnęła w dół. Wyleciała czarno – czerwona smuga światła w kształcie półksiężyca.
- Getsuga Tensho!

Getsuga uderzyła w pozostałości jej „domu” i tym razem już doszczętnie zniszczyła go i rozwaliła na setki tysięcy małych kawałeczków. Teraz już nic nie zostało z jej „domu”. Teraz zaczęła uciekać.